
W przeciwieństwie do Mamarazzi Fotografia rodzinna do lektury zachęca czytelnika już od okładki. Szata graficzna całej książki jest charakterystyczna dla wydawnictwa Helion – skromna i przejrzysta.
Zastanawia mnie jednak tłumaczenie tytułu. Kto z Was jest fanem kina zagranicznego pewnie przywykł, że Polacy lubią wykazywać się kreatywnością w tym względzie. Zdjęcia przez pokolenia nijak ma się do oryginalnego The Digital Photographer’s Guide to Building a Business on Relationships. Takie tłumaczenie może być mocno mylące dla odbiorcy.
Portrety dzieci zamieszczone w Fotografii rodzinnej są perfekcyjne, doskonałe technicznie, po prostu piękne. Retusz zaś wydaje się totalnie ponadczasowy. Niestety w przeciwieństwie do fotografii ciążowych. Mam wrażenie, że autorka zatrzymała się w latach 90. Nie dość, że pozy są nudne, kadry mało atrakcyjne dla modelek, to jeszcze obróbka sprawia, że zdjęcia są płaskie i bez wyrazu.
Na plus zaliczam autorce fajne i obrazowe porady techniczne i objaśnienia, np. jak działa światło wypełniające w trudnych warunkach. Podsuwa nam także kilka ciekawych pomysłów na rozwijanie bazy klientów.
A co z fotografią ślubną? Autorka wyłącza ten temat z książki jako zupełnie osobną kategorię fotografii rodzinnej. W zasadzie słusznie – co za dużo… to po łebkach.
Christie Mumm wielokrotnie podkreśla, że fundamentem jej sukcesu są bliskie relacje z klientami. Wręcz namawia, by już początki tych relacji bardziej przypominały nawiązywanie przyjaźni niż umowy biznesowej. Brzmi to bardzo fajnie, ale czy jest możliwe do zrealizowania?
Co więcej, uważa za absolutnie oczywiste, że przed podjęciem się pierwszego płatnego zlecenia należy zarejestrować działalność gospodarczą. Łał. Takie rzeczy są chyba możliwe tylko w USA, gdzie być może obywatele nie są ograbiani z lwiej części swoich niezarobionych jeszcze pieniędzy. Takie oderwane od rzeczywistości poglądy nastrajają mnie negatywnie. Większość początkujących fotografów nie jest w stanie sprostać tym oczekiwaniom.
Co ciekawe, na kolejnych stronach czytamy, że autorka przez 4 lata łączyła etat z dorywczą pracą z domu, a dopiero po tym czasie otworzyła własne studio (nie określiła jednak, czy etat był związany z branżą fotograficzną). Może to kwestia niedopowiedzenia, ale odnoszę wrażenie, że to nie do końca zgodne z wcześniejszymi deklaracjami.
Równie mocno nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że “(…) fotograf powinien mieć sprzęt do fotografowania w każdej sytuacji”. Uważam, że nie ma sensu gromadzić sprzętu ponad własne potrzeby i możliwości finansowe. Fotograf studyjny może dysponować tylko takim sprzętem, jaki w tych warunkach jest mu niezbędny. Są to zgoła inne okoliczności niż np. uroczystość kościelna i jako takie wymagają zupełnie innych narzędzi.
Co jeszcze trochę mnie razi, to ilość reklam stron usługodawców i produktów. Nie są nachalne, ale ich liczba sprawia, że mam wątpliwości, czy to tylko polecenia sprawdzonych źródeł, czy reklama w pełni sponsorowana.
Moją niechęć budzą także niektóre metody pracy autorki. Opisując przygotowania do sesji noworodkowej, zaleca aromaterapię i wibrujące gadżety mające wyciszyć maluszka. Mam ogromną nadzieję, że zaktualizowała wiedzę od czasu powstania książki i zaniechała tych szkodliwych praktyk.
Biorąc pod uwagę wszystkie powyższe, mam spory zgryz – polecam czy nie polecam. Jest dużo wartościowych treści, sporo inspiracji. Jest też masa treści zupełnie niedorzecznych, bo ściśle związanych z warunkami życia i pracy Christie Mumm (dalece innych od naszych). Nie jest to poradnik dla kogoś, kto chce dobrze fotografować swoją rodzinę. Zupełnie nie. Dla kogoś, kto planuje biznes fotograficzny? Może, w niewielkim stopniu. Oczywiście każda lektura jest w jakimś stopniu rozwijająca i chyba tak należy podejść do Fotografii rodzinnej. Ale czy wyniesie nas na wyższy poziom fotografii lub pomoże rozwinąć raczkujący biznes? Nie sądzę. Można poczytać, ale kolokwialnej d***y nie urywa.