Joana i Marek zaprosili mnie rok wcześniej na chrzest córeczki. Oboje przypadli mi do gustu jako niesamowicie pozytywni ludzie. Jednak to co działo się na ich ślubie, jest trudne do opisania…
Dlaczego? Bo jeszcze NIGDY nie spotkałam tak cudownie wyluzowanej i zadowolonej Panny Młodej! Nie mam pojęcia czy to po prostu fantastyczne usposobienie Joany, czy może jej szkockie korzenie, ale uwierzcie mi, była jak z innej planety! Nie dość, że wystąpiła w październiku, w deszczu i zimnie w delikatnych sandałkach, a nawet się nie skrzywiła, to jeszcze nie zdradzała nawet cienia stresu czy napięcia. Zazdroszczę :d
Zorganizowanie ślubu w środku pandemii i to ze Szkocji, w której mieszkają Państwo Młodzi, było naprawdę karkołomnym zadaniem (słowa Marka!) ale oni podołali i cieszyli się każdą sekundą. Na świadków swojej uroczystości wybrali najpiękniejsze z polskich gór i choć gęsta mgła próbowała je ukryć, były tam i towarzyszyły Młodym w tym wielkim dniu, ze swoim spokojem i nostalgią.
Jak przystało na ślub w górach, ceremonia odbyła się w kościele z góralskimi tradycjami i wystrojem, a całość uświetniały szkockie dudy.